Sebastian

 

 

 

Matadorzy

 

 

          Widziałem wczoraj ludzi...

           Dwoje, tak zwyczajnych, choć innych ode mnie, stali przez chwilę, gdzieś obok, stali oni i ja stałem, oni i ja, ale tylko oni byli widzialni…i trwali…

          Widziałem wczoraj ludzi…

           Dwoje, tak zwyczajnych, nie menedżerów, nie wykładowców, nie szkolarzy, nie kierowników i piastunów stanowisk, ludzi…

           I Ona rysowała w powietrzu koła, jedną dłonią, drugą dłonią, jedną nogą i drugą nogą, i nie tylko koła, ale i elipsy, i sinusoidy, i fraktale, każdy wzór przychodził jej z taką łatwością, z gracją niebiańską kłaniał się jej Olimp…

           Ona – eteryczna prawie, z tym swoim, przecież jednak nadal ziemskim baletem, z tym zjawiskiem nieprzemyślanym, bez planu beztroskim stworzeniem…

           Ona – polny konik, na biegunach radość, skowronek i zachwyt, ciepłe morze, żurawie…

 

           I On... zwyczajny niby, niby opanowany, niby może trochę bardziej dystyngowany od niej, od Gracji, a jednak też figlarny, też majowa kokietka, euforia świtu, oddechów uwodziciel, uśmiechnięty banderilleros czasu…

 

           I Ona i On… Ona – Dziewczyna, Ona - muleta, On – Chłopak… On – matador... Dla siebie - razem… z nicości dzieło... z powietrza…

           I Ona, Dziewczyna – nie żona, bez dzieci i poronień, bez chaosu i przerażenia, obowiązków i powinności, bez guzków, polipów, szpitali i nerwic…

           I On – Chłopak – nie mąż, nie kłamca, nie Tomasz, nie Judasz, nie pijak – a dusza bez ciała pijana, bez zakąski pod rewolwer i rozpacz…

 

             I Ona i On – tak bezczelnie młodzi… Matadorzy czasu... Bezkarni mordercy...

 

Widziałem wczoraj ludzi…

 

              I czas oddał im pokłon... kiedy w kark wbijali mu szpadę…

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Pachnidło de la vie

 

 

 

 

kiedy rozcinałaś świat rozwiniętymi skrzydłami

zasłaniałaś sobą słońce i byłaś królem każdego cienia

jak anioł co połknął pochodnię nieśmiertelność i pięczęcie

i bez niego nic by nie było

bez niego nic nie mogło być otwarte

bez niego nic nie mogło być zamknięte

bez niego nic nie mogło szepnąć: jestem

 

lecz umarł król

i nie ma mnie – cienia

król

anioł

ty i ja

i czas

niczego nie ma

 

 

                Chryste Panie, jak mi się ona zawsze podobała. Gapiłem się w nią jak pokrzywiony Smeagol w pierścień, przez całą podstawówkę, przez cały ogólniak, przez wszytkie swojskie zapiątki, a każde ferie i wakacje chorowałem z miłości do niej i rozłąki, zapisałem się nawet na kurs francuskiego i makijażu, chodziłem nawet na żeński aerobik, tylko po to, tylko po to, żeby być gdzieś zawsze niedaleko, żeby marzyć o tych słomianych, wyprasowanych słonecznym żelazkiem włosach, żeby dotknąc choć nozdrzami zapachu, żeby dotknąc choć ustami jej słów. Znaliśmy się z podwórka, prawie od pępowiny, bo nas matki urodziły w jednym szpitalu, ale nigdy dotąd nie ośmieliłem się spojrzeć jej prosto w oczy, nigdy prosto w oczy, a tym bardziej w serce. I nawet jeśli popatrzyłem ukradkiem, to uciekałem natychmiast ze wstydem i w purpurze. Nawet kiedyś zamontowałem sobie takie maleńkie podłużne lustereczko, bo ze mnie był zawsze taki ala Słodowy, taki zaczarowany ołówek z kreskówki, zamontowałem na grubym ciemnozielonym długopisie, aby widzieć ją na każdej lekcji, jeśliby usiadła złym trafem gdzieś za moimi plecami. Niewiele myślałem wtedy o nauce, widząc wciąż przed sobą jej eozynowe usta rozgniatane sokiem słodkich pijanych latem wiśni. Zdaliśmy właśnie maturę i byłem szczęśliwy własną młodością, każdym skrawkiem swej skóry, nawet cieszył mnie mój lichy zarost pod nosem i nie miałem do siebie nawet ziarenka nienawiści, pogardy i żalu. Pachniałem wtedy chyba każdym kwiatem czerwcowej łąki, tańczyłem prestissimo na oddechach ptaków, na łąkach, siedziałem na skrzydełkach każdego owada, i chyba miałem w sobie tyle samo śmiechu i miłości do tego świata, co te maleńkie tuptające stworzonka tej ziemi. Ja wtedy przesiąkłem jedynym i prawdziwym dymem kosmosu, ja pachniałem życiem, i nie tylko ja, tak pachniała moja młodość, moja, ale też i jej. Ta nasza młodość z kości i krwi... Tak, drwiłem wtedy z czasu, drwiłem ze wstydu, ze stabilizacji, bo ja byłem ruchem, ja byłem przygodą, i to ja wciąż śpiewałem, wciąż się śmiałem, wciąż pragnąłem być... Wtedy po raz pierwszy ośmieliłem się zapytać ją, patrząc prosto w te wielkie, patynowe oczy, czy pójdzie ze mną na wesele mojej kuzynki. Zakryła tylko twarz słomkowym tysiącem nitek i szepnęła prawie bezgłośnie: tak. Wieczorem upiłem się, wyobraziłem sobie, że to tak szepnęła mi już na zawsze, takie tak w kościele, takie tak sakramentalne, przy świadkach z mchu i paproci... I śpiewałem znowu pod presto kołysząc się razem z ptakami, i biegłem tuż obok młodych saren, i byłem jak nigdy więcej, byłem życiem...

 

                 Parnym i drżącym wraz ze mną południem zadzwoniłem do drzwi. Boże drogi... Była śliczna... Była urodą tego świata, była jego wdziękiem, była jego smutkiem i szczęściem, była każdym oddechem i zapachem. Wiedziałem, że należy do tego typu kobiet, których nie jest się w stanie nawet dotknąć, a co dopiero ohydnie pójść z nimi do łóżka, do tego typu kobiet, o których tylko marzy się platonicznie, tylko łaknie się spełnienia, choć marzy sie tylko po to, choć łaknie sie tylko po to, aby trwało wciąż zakochanie, aby trwało wciąż łaknienie, aby to zakochanie nigdy nie miało końca, aby nigdy nie przyszła spełniona miłość. Była wszystkim czego brakowało człowiekowi, który tęskni, który pragnie, który cierpi. Była ciszą i szeptem, Alfą Ursae Minoris i niteczką Mlecznej Drogi, barwą ukojenia i kołyską strudzonych, była kobietą, w której biodrach układa się głowę do snu o wieczności... Była moją osobistą i nieśmiertelną idee fixe... Bałem się jej dotknąć, a co dopiero pocałować. Ona po prostu była i to było w niej doskonałością, i to było spełnieniem wszystkiego. Ja byłem życiem, ale ona była całym kosmosem... i bez niej nie byłoby nic...

                 Tego wieczoru nie tylko my mieliśmy iść na zabawę. Również jej rodzice wybierali się niedaleko i pomimo, że wokół tych ludzi dojrzałych wirował ciągle chaos i ten zawsze ożywczy dla typu dorosłości ferment jałowych rozmów, gonitwy za bisiorem i purpurą, to ona stanowiła spokój, jądro ciszy, atomowy wzorzec odprężonego oddechu świata. Była idealna...

          Jej matka zapytała wtedy, czy napiję się z nimi kawy. Tylko raz w życiu piłem to gorzkie i nijakie dla mnie świństwo, ale patrząc na Natalię, zgodziłem się ze znawstwem smakosza. Usiedliśmy przed domem w cieniu dużej, starej lipy. Przypomniał mi się zaraz jakiś obligatoryjny wiersz narodowego wieszcza i zacząłem się śmiać dość idiotycznie. Uspokoiłem się jednak tak szybko jak zacząłem i poczułem kojący spokój. Nie wiedziałem, czy sprawił go chłód drzewa, patynowe oczy mojej Dafne, czy dziwnie słodka, tym razem, i pachnąca palonym miodem kawa. Spokój przeszedł zaraz w jeszcze dziwniejsze rozleniwienie, które falowało na lekkim wietrze wraz z suszącą się na sznurach damską bielizną, jakąś śliczną sukienką w bławatne oczy łąki i jeszcze kilkoma częściami weselnej garderoby. Zacząłem rozmowę, z manierą dopiero co wyedukowanego maturzysty, o sztuce i kolorach impresjonistów, a to lekko zahaczyłem o Monet’a, Boznańską, Degas’a, później równie eterycznie przeszedłem do kubistów i rechocząc już bardziej niż głupio, skończyłem na Gombro i własnej żałosnej minie pogrążenia w studni rozpaczy i upokorzenia. Ojciec Natalii skwitował mój traktat o sztuce wymownym, podwójnym yhmmm yhmmm i zapytał ze spontaniczną i nieprawdopodobnie naturalną ignorancją charakterystyczną właśnie dla typu dystyngowanej dojrzałości: A Maniek wywiózł pszczoły na lipy, bo ja już? Natalia była mi w tej chwili ratunkiem i uśmiechnęła się do mnie tak cudnie, że powstrzymałem się od nagłego omdlenia i ucieczki. Zbłaźniłem się, ale ja naprawdę wtedy uwielbiałem impresjonistów i groteskę. Groteska jednak Gombrowiczem, ale zaraz po niekończącym się wywodzie przyszłego teścia nastała ta ohydna, wiekopomna minuta ciszy. Malinowski bodajże pisał, że człowiek musi powiedzieć choć to schematyczne:  co leci, co u ciebie, nice day today, jaka pogoda, żeby przełamać tę poniżającą, krępującą człowieka ciszę. Jednak na tym zebraniu nikt z nas nie zaczął pierwszy... Zabrakło tylko dziadka od odgłosu paszczowego, który by zaczął czyścić fajkę, a być może zaczęlibyśmy bić nieoczekiwane brawa. Takie brawa dla milczenia, takie brawa dla samotności ciszy. Zaczęło się jednak coś zupełnie innego... De profundis clamavi zaśpiewało to coś w moim żołądku tak głośno, że wszyscy zgromadzeni spojrzeli najpierw po sobie, a później wymownie na mnie. Spalam się dorechotała brzydka ropucha żołądkowa, przełykając ostatni łyk pachnącej miodem kawy. Przeprosiłem uprzejmie rodzinę Natalii i zapytałem jeszcze potulniej, kłaniając się w pas, i to nie z powodu hiperpoprawnej edukacji kulturalnej, ale nagłego skurczu jelita cienkiego, gdzie znajdę tualetę. To tu zdeformowałem zupełnie przypadkowo, ale już nie miałem czasu na kolejne uprzejmości i artykulację dodatkową a uniewinniającą. Było naprawdę już bardzo źle. Chwiejnie, drobiąc kroczki zaledwie kilkunastocentymetrowe, udałem się we wskazanym kierunku. Było jeszcze gorzej od źle. Zajęte, odezwał się głosik za drzwiami. Młodsza o trzy lata siostra Natalii zbudowała barykadę na wieki, i nawet Konigstiger z 88 by jej stamtąd nie wyrzucił, szczególnie, że miała ze sobą baterię łatwopalnych dezodorantów, lakierów do włosów i żeli od pryszczy, z których w kilka sekund mogła uczynić groźnego mołotowa. Więc zawróciłem, gniotąc majtki w zębach, drobiąc kroczki już po kilkanaście milimetrów, purpurowiejąc i zieleniejąc, już tym razem i z metafizycznego bólu w okolicach odbytu. Wracam, patrzę i nikogo nie ma przy stoliku. Boże drogi, Boże drogi, Boże drogi... Wołam, cichutko, cichuteńko, jeszcze ciszej, żeby nie nadwerężyć nazbyt mięśni zwierających, i nic. Zbieram siły i wołam, oddychając jak uczono przeponą. I nic. I nagle, bo zawsze w filmach, czy to w książkach pojawia się takie i nagle, i nie wiadomo co dalej, choć jak jest to i nagle, to znaczy, że może być źle, albo jeszcze gorzej, ale nie zawsze. Więc i nagle, za moim SOS, zza rogu domu wybiega wielkie bydlę, chyba dopiero co wypuszczone z łańcucha, bo oszalałe, ogłupiałe, cuchnące skołtunioną, mokrą sierścią, ale radosne bydlę. Tylko ja wtedy skąd to mogłem do cholery wiedzieć. I leci to wielkie krówsko na mnie. Cztery łapy, pysk kudłaty, zaśliniony, zęby jak u żarłacza, krwią białka naciągnięte, i leci, i skacze, i... I też zawsze pojawia się to cholerne i. I wiadomo, że może być takie długaśne i - ratunkowe albo zupełnie króciuchne i - upadkowe, takie i do trumny, takie i - ostatni nabój, ale lufa w innym kalibrze, takie i jeszcze jedną flaszkę napoczęli, a ja już się zerzygałem, takie i co już miał zdjąć z niej majteczki, bo tylko tyle zostało, a tu jej matka z całą rodziną w drzwiach stoją i chrząkają. I ja też miałem wtedy swoje pachnące życiem życie przed oczami, swoje cholerne i do trumny. I to bydlę, ze sześćdziesiąt kilo cielska, chyba ze dwadzieścia kilo kłaków włochatych, to bydlę krowiaste skacze mi na klatę. I... nagle, i wszystko wiadomo, i wszystko na raz, i wiadomo jak, i nawet święty turecki by nie wytrzymał takiego skoku, i ja też nie wytrzymałem. I puściłem, i puściło... Prawie płakałem, a gdzie tam płakałem, wyłem i darłem się. Nawet nadstawiłem bydlakowi gardło, bo mi było już wszystko jedno. Gryź sukinsynie wrzasnąłem chyba wtedy, bo ktoś nagle usłyszał wołanie konającego na puszczy i zabrał cielaka, rasy i długości kolei transyberyjskiej. Nie pamiętam, ale matka Natalii zaczęła mnie chyba przepraszać, otrzepywać ze świeżo skoszonej trawy, a ojciec mej Gwiazdy Polarnej dźwignął mnie lekko pod ramiona i nawet ucałował jak swoją kochaną robotnicę, jak swoją ocaloną królową ula. I chyba nawet byłoby niewinnie, nawet rodzinnie gromadnie i pszczelo, gdyby Natalia, tuż za moimi plecami, nie szepnęła cichuteńko, że coś szpetnie śmierdzi. Zachwiałem się i już miałem odepchnąć psa, matkę, króla pszczelarzy a przyszłego tatusia, Natalię i wszystkie mrówki, Gucie, biedronki i całą kupę chaosu nade mną, pode mną i we mnie, i wybić głową dziurę w płocie, bo raczej w tym stanie nie byłbym zdolny do skoku ponad podziałami, i dać najzwyklejszego gombrowiczowskiego drapaka. I przyśniła mi się w tej jednej chwili wielka ucieczka, i poczułem się jak buntowniczy Steve McQueen na brytyjskim Triumphie – śnie o wolności, jak Marianne Faithull na Nortonie, jak Józio i wielka kupa pomieszania na poplątaniu, jak mój starszy brat, który w lany poniedziałek, z psikawką gotową do strzału naszedł rodziców zupełnie goluśkich podczas igraszek świątecznych, i jedyne co mu do pustego zamurowanego łba przyszło to, żeby ich jednak skropić wodą. I już napięte nerwy i mięśnie wykonywały karkołomny skok przez gęsty ostrokrzew, i już szyja wyginała się do ostatniego łabędziego śpiewu, i już dusza wrzeszczała w panice a niebo waliło się z łoskotem na łeb, gdy gospodarz domu uchwycił psa za obrożę i krzyknął spieprzaj stąd skunksie, trza cię umyć. Byłem uratowany. Tatuś mnie uratował. Tatuś! Tatuś! Poprzysiągłem sobie, że już nigdy więcej nie będę dybał na życie żadnej Majki i Guciolka, i nawet dam się pożądlić, ot tak, dla zdrowia, ot tak, dla antycypowanego na starość reumatyzmu, ot tak, choć nawet nie lubiłem miodu, niech sobie pszczółki poużywają na mnie, do woli, a niech tam!!! Nawet zacząłem się rozglądać czy jaka nie lata. Darłem się w sobie jak debil, żem uratowany, że Gucio odczarowany, Gucio ocalony!!! Darłem się w sobie, choć czułem jak coraz cięższe spodnie ciągną mnie ku rozpaczy i pożodze. Byłem uratowany, ale moja osobista gehenna trwała nadal i lada chwila ktoś ze zgromadzonych mógł odkryć mą tajemnicę, albo raczej poczuć... Zapytałem już ceglasty z bólu i uczynionej boruty, czy mogę skorzystać z ubikacji gdzieś na zewnątrz, bo tam siostrzyczka najmileńsza... na barykadzie... ostała... Natalia pokiwała głową na znak zrozumienia dusz pokrewnych. Zaprowadziły mnie wraz z matką, truchtając tuż za mną, niezręcznie dla mego a szczególnie ich położenia, i wpychając mnie na siłę, w umizgach i uprzejmościach, na piętro, ku wąskich drzwiczkom na końcu korytarza. Boże Drogi, jak je wtedy kochałem, nawet obie... Jak byłem wdzięczny za ocalenie, choć kroczki drobiłem dłuższe tylko na wielkość palucha od stopy. Nie było jednak czasu na ukłony, podziękę i potulne lizanie ręki. Sprawa robiła się już cholernie poważna. Czułem niekontrolowany już zupełnie poślizg. Kiedy odeszły, prawie rozbiłem się w drzwiach, gubiąc gdzieś w korytarzu zmięty krawat i marynarkę. I tu nastąpił zonk nieoczekiwany a kolejny, depresja jak stąd do Alabamy, dół, że dupa zbita! Na dodatek, jak byłem w panice, to zaczynałem kląć i wychodziło ze mnie bezwstydne, brutalne polskie zwierzę. Kurwa, ja pierdolę, wrzasnąłem na całe mieszkanie, a nawet chyba osiedle nowobogackich domków jednorodzinnych, a nawet całą wieś. I ten wrzask rozpaczy, i katastrofy nieuniknionej stał się moim i ostatecznym, moim długaśnym, tym razem, i do trumny. Łazienka zawalona ciuchami, pralka skacze i wiruje od kibla do umywalki, od umywalki do wanny i z powrotem do kibla. Rura węża wbita w klozet na pół metra, a nad wszystkim czuwa gospodarz łazienki - metrowa miednica, zakrywając dostęp do oka proroka, do sedesu życia, do królowej ucieczek od bytu. I na dodatek ja, z oczami rozdeptanej żaby, z majtasami pod brodą, z jęzorem na klacie, z pękniętą uszczelką. Zatrzasnąłem klucz w zamku, rzuciłem z impetem miednicę do wanny i skoczyłem. Przywarłem do kibla i z najprawdziwszym płaczem, łkając, szlochając, zawodząc, zobaczyłem i usłyszałem fizyczną, atomową przyczynę mego bólu... Już nie pachniałem życiem, wtedy zrozumiałem, że zaczął się dla mnie najgorszy etap mego czasu ciała – wstrętna dojrzałość, która powoli i z mozołem pożera własne dzieci. Ropucha poszła precz, i co z tego, kiedy wielki, sepiowy Pan Kleks tkwił na moich slipach i częściowo na spodniach, a bodajże nawet na marynarce rzuconej w panice pod drzwiami. Wycierałem się i podcierałem trzysta razy, tak rzetelnie i dokładnie, że zabrakło mi rolki papieru, i nawet chusteczek higienicznych zabrakło, których nota bene była cała paczka na grzechoczącej i wędrującej od umywalki do kibla, od kibla do umywalki pralce. Nawet zużyłem twardą, sztywną rolkę podtrzymującą papier i dodatkowe paragony ze sklepu, płatki i patyczki kosmetyczne, i nawet wielką chusteczkę podarowaną przez dziadka Antoniego na dziesiąte urodziny! W panice pomyślałem nawet o pomponach z różowych bamboszy, które tkwiły pod umywalką, nawet o obrazku najświętszym w portfelu, nawet o maleńkim ksero Przesłania Pana Cogito, ale nie, powstrzymałem się, zwierzę, bydlę narodowe!!! Jednak narastająca we mnie niechęć do filisterskiej obłudy i miłości do materii pozwoliła wykorzystać każdą niteczkę dwóch dziesięciozłotowych banknotów. Stówki i bilonu nie ruszyłem… Ot i mój cały autentyzm… No nic, myślę sobie, najważniejsze opanować nerwy, poukładać myśli i dziarsko ruszyć do przodu, nawet jeśli nie wiem, gdzie ten przód jest. No nic, i w tym no nic ukryty był mój dramat, w tym no nic był początek końca mych marzeń, w tym no nic płonął mój ogród, tęsknoty za małym, białym domkiem z ogródkiem, kochaną Nastuśką i gromadką dzieci. Spuściłem wodę do kibla. Niby nic, ale w moim niby nic tkwiła rozpacz, a mój osobisty Cedron wylewał na świat z hukiem. I spuściłem wodę do kibla... I mój Cedron wylał wszystko... dosłownie wszystko. Mdłości, ty nad poziomy wylatuj... zrozumiałem, co mógł mieć na myśli wieszcz kolejny a równie obligatoryjny, upijając się wcześniej do nieprzytomności. Kibel wylał na płytki, moje spodnie, pod wannę, na różowe bambosze z pomponem, Vizir do koloru i pralkę. Zwymiotowałem do miednicy tuż obok. Kurwa, kurwa, kurwa powtórzyłem chyba z tysiąc razy. To już nie było takie tam sobie niby nic, to był Harmagedon łazienkowy, i nie tylko, to był koniec mojego pachnidła de la vie, koniec wesołych pląsów po łączkach za ptaszkami, koniec zaśnień z jedyną miłością mego życia u boku. Ingrediencje kibelkowe leżały teraz na płytkach w bahama yellow wzorki, zaś z miednicy machała do mnie pokrętną zawijaną łapką brunatna kawa, co już dobrze poznała mój żołądek, słodko szepcząc w D byłam i G widziałam, jełopie, baranie... pamparampam pam... Wpadłem w panikę, jednak postanowiłem w szoku postrzałowym działać. Ściągnąłem koszulę, podkoszulkę również, nawet spodnie i majty ściągnąłem, i tak były do wyrzucenia. Chwyciłem głęboko powietrze, i jak Jacques Mayol w Wielkim błękicie, jak Renton z Trainspotting w narkotycznym letargu popłynąłem za delfinem. Wepchnąłem rękę nieuzbrojoną po samą szyję. Było mi słabo i dziwnie słodko... Szukałem skarbów, mórz południowych, Atlantydy, Ultima Thule, zatoru... Tak sobie przynajmniej to przez chwilę wyobrażałem. Długo, za długo. Ktoś zapukał do drzwi. Rafał, Rafciu, wszystko w porządku. Rafał... cichuteńki a aksamitny głos mego drogowskazu w ciemnościach szeptał za quasi bramą piekła, mego piekła. W porządku, wszystko dobrze, dobrze jest, nic ważnego, już wypływam, minutkę, tylko złapię delfina za orzeszki, odrzekłem, ale chyba zupełnie bez sensu. Natalia oznajmiła, że muszą jechać do krawcowej, żeby Oli dopasować sukienkę, więc tylko tato będzie i poszedł zdrzemnąć się na dole. Zapaliło się dla mnie światełko w tunelu. Postanowiłem działać bardziej przemyślanie. Światełko, światełko, światełko - okienko. Tak, tak, tak, małe okienko nad zapchaną ciuchami wanną, małe okienko, małe okienko, yes, yes, yes! Litlle okienko, little okienko, zacząłem na golasa skakać jak lekko upośledzony. Odczekałem kilka minut, a gdy usłyszałem klekot silnika, ruszyłem ostro naprzód. Byłem wtedy nosorożcem z kulą pod łopatką, ale nie w sercu, byłem jak trzystukilogramowy dzik strzelony ciszą o świcie, byłem wściekły i zdesperowany. Byłem ranny, ale nie martwy. Okienko było maleńkie a miednica nie mieściła się zupełnie, ale wpadł mi do głowy pomysł genialny i szatański w swojej prostocie, aczkolwiek ciutkę niehigieniczny. Kubek na szczoteczki! Kubek, pasta, mydło, ciepła woda, tak się zaczyna wielka przygoda, pamparampampam! Śpiewałem szczęśliwy, choć wciąż nagusieńki. Za pomocą owego genialnego przyrządu wykonywałem swą heraklesową pracę, choć dwanaście robótek starożytnego osiłka w porównaniu z uczynioną przeze mnie zagładą to tylko Żwirek i Muchomorek razem przyłapani bez majtek w pościeli, i to o siódmej po południu, ku zgorszeniu niedorosłej gawiedzi. Regularnie i wydawać się mogło sukcesywnie pozbywałem się nadmiaru z klozetu. Chlus, chlus, chlus, sprawne ruchy, chlus, chlus, chlus, elastyczna rąsia, chlus, chlus, chlus szczelinowy oddeszek. Nawet zaczęło mi sprawiać to przyjemność, zaczęło się podobać. Jak nie, jak tak, jak nie, jak tak, te naprężone, te nabiegłe krwią żyły na bicepsie, ten skupiony wzrok orła – sokoła, bystrzachy, wypięte, twarde pośladki. Eeeech! Szkoda, że Natala mnie nie widzi, ryknąłem z obłędem w oczach nieustraszonego herosa, z posągową gębą Heraklesa, z klatą minotaura, z miną patetycznego Syfona w pojedynku z kibelkowym, upiornym Miętusem. Eeech, szkoda, że nie! Wydarłem się zawadiacko a dziarsko. Choć może lepiej nie... Zdecydowanie nie, i się tak dziadu nie drzyj, szepnąłem, gapiąc się na pobojowisko. Byłem jednak uratowany, a bynajmniej niebezpieczeństwo zostało zażegnane. Corpus delicti zeżrą ptaszki, Maje i żabki, i takie tam inne muszki. Straszne. Jak się tak można odżywiać, żartowałem nawet pod spoconym nosem. Wyczyściłem sraczyk do dna, na wysoki połysk z przytupem i ukłonem, płytki dotarłem własną podkoszulką, ale nie próbowałem już spuszczać wody. Oj nie, oj nie, oj nie... Udajemy, że niby nic... Odetchnąłem... Niby nic... niby nic...

                 Ale to było właśnie moje cholerne niby nic. Gacie wraz z koszulką zawinąłem w reklamówkę z kosza na śmieci, skontrolowałem marynarkę, ukradkiem zabraną z wieszaka na korytarzu, widać tu było damską rękę porządku, doczyściłem spodnie, spryskałem pomieszczenie jakimś cuchnącym lakierem do włosów i niby nic sobie zszedłem na dół. Spokojny, opanowany, giętki, z pełną manierą maturzysty, podśpiewując pod nosem Things gonna change. One of these days. Things gonna change... gonna be mine, gonna be mine... Bo z blusem nie da się zginąć, dude... Bo z blusem jestes koleś, bo choć ubabrany po łokcie i w garderobę niekompletny, jesteś nieśmietelny, nieśmiertelny, nieśmiertelny dude...

               Wszyscy stali już w komplecie przed domem, ale jakby jacyś tacy, jakby jacyś nienaturalni, jakby, jakby jacyś inni... Things gonna change... gonna change... my time, my time baby... Śpiewałem sobie niby nadal i słyszałem niby ożywioną stychomytię, odbijanie werbalnej piłeczki, ożywczy ferment, podniecenie przed zabawą i...

               I to właśnie było moje i... I to moje i wyglądało mniej więcej tak: cztery pary oczu, trzy wściekłe jak sześć demonów Anneliese Michel i jedna zrozpaczona, dobra, prawie w płaczu. I te oczy gapiły się we mnie wraz ze słońcem dygoczącym za ich plecami. Degas i Monet przysiedli zawstydzeni w cieniu, bo i było na co patrzeć... Światło grało swą melodię uniesień i zachwytów we włosach, w liściach, w owadzich skrzydełkach, jednak w tle było jeszcze coś, jeszcze coś...

                Trzy sznury do prania z umazanymi gównem sukniami, marynarką, i chabrowymi oczami łąki mojej Alfy Urse Minoris. I nikt już nie pachniał życiem... zupełnie nikt... Coś krzyknęło we mnie: Uciekaj głąbie, spierdalaj!!! Zza domu wybiegł wielki kaukaz.  Przebiłem łbem żywopłot. Things gonna change, things gonna change...  

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Światło

 

Nie starość senna, ani nawet grzech i śmierć,

a utrata światła w oczach poniża nas w obliczu wieczności,

w obliczu kosmosu…

 

Był sobie jeden Anioł…

Urodził się i był dobry… Tak bardzo pełen miłosierdzia i nadziei… Pragnął też, aby i inni podobni byli do Niego, pragnął, aby to co jest, sprawiedliwe było i mądre…

Chodził więc anioł i nauczał po świecie, czynił tak jak uważał, czynił wedle jednej, skrojonej tylko wedle dobra miary…

Jednak gdzie Anioł zaszedł, tam sprzeciwiano się jego mierze, nudzono się szybko dobrocią, kpiono ze sprawiedliwości i prostych nakazów, spiskowano i składano fałszywe świadectwa, dziewczęta nadal łaknęły błyszczących kolczyków, a chłopcy łaknęli błyszczących dziewcząt…

I wyszydzono światło, które On przynosił…

Zasmucił się więc Anioł… Zacisnął z bólu oczy tak mocno, opuścił z bólu powieki tak nisko, aż światło, które w Nim było, stało się ciemnością…

Zasmucił się Anioł, bo przecież imię jego było ten, który niesie światło…

I nastała nad światem rozpacz…

I inne anioły wstąpiły w ciemności…

 

 

 

 

 

 

Załóż własną stronę internetową za darmo Webnode