DEAD AS A DODO - Miraże
posąg
tak atletyczny jesteś ojcze
i bezwarunkowo piękny
surowa twa konstrukcja i bezsprzecznie doskonała
niebiański zachwyt u podnóżka ziemskiej czerni
animatorze otwartej choć dusznej przestrzeni
nieomylne wciąż są twoje rokowania
tak atletyczny jesteś ojcze
i posępny
luty 2015
SALAO
mój mały salao
zabawny punkciku w bezkresnym oceanie wspomnień
pechowa drobinko co ani w duszy ani w ciele się nie mieści
nagi bosy bezbronny
z wiecznie rozdziawioną gębą
od zachwytów przerażenia dotyku zimnej ziemi
z tendencyjnym pytaniem o pierwszy i ostatni rejs
mój włóczęgo - twa noga ciągle za pierwszą nogą
nie z bólu a z tęsknoty wątpisz myślisz szukasz
z mitów kłębka soczystych wcieleń
wróżysz z wody miłości wiatru i kamieni
a kiedy znajdziesz na bezludnej plaży
palców linię i zakrzywionej stopy odcisk
długo badasz
czy aby nie należą do niego
i do świtu płaczesz
luty 2015
astronom
padre mój
tateńku
kolejny raz naprzykrzam się tobie i natrętnie dziękuję
za te drobne świetliki nadziei
które wielkim matczynym uśmiechem obejmowały kosmatych włóczęgów
nienasyceńców przygody
szermierzy czasu grzechu i przestrzeni
za wspomnienie każdego lata
które dawało to fantastyczne ukojenie w sztormie
nawet za tę bolesną pamięć
która tak gryzła serce
przypominając w biegu że kiedyś można było trwać bez celu
i za to że czarny kosmos szeptał z taką gracją totus tuus
i choć przez krótką chwilę mogłem na powrót odnaleźć w sobie
astronoma
łazika
piotrusia pana
tę ścisłą nieokreśloność natury
nieskończoność smaków zachwytów i wcieleń
dobry dzień
dziś miałem dobry dzień
uratowałem dwóm żuczkom życie
nie rozdeptując ich
umyślnie
dziś miałem dobry dzień
i bóg też był dla mnie
łaskawy
***
i bądź ze mną
choćbyś znowu odszedł
i bądź ze mną
choćby mnie nigdy nie było
i nie odchodź
choćbyś nigdy
nawet nie przyszedł...
bądź
nawet jeśli
cię nie ma...
piłat
ledwie zdążyłem umyć ręce
choć ubrudzić zdążyłem się cały
a ty wołasz
już wołasz
jak wejdę
z duszą nieogoloną
z brudnymi myślami
zaczekaj zaczekaj
pozwól mi błagam cię jeszcze
pozwól mi znaleźć swą rzekę
niech czarne białym się stanie
pozwól niech zmyję udrękę
i pociesz mnie
błagam cię panie
kaprys
przecież można odnieść to wrażenie że na początku miał tylko taki kaprys
że to tylko takie zauroczenie noworodkiem
zakochanie pierwsza i niedojrzała jeszcze miłość
bo i lotos przecież mógłby być śmiało kwiatem z nibylandii
a kaniony arizony kosmiczną przystanią galaktycznych włóczęgów
przecież można odnieść to wrażenie że później dojrzał
i znudzony potraktował swe stworzenie protekcjonalnie i bez zbędnych ceregieli
bo i wygnanie głód i zarazy i sieroctwo planet
a kiedy stał się stary zwyczajnie zdziwaczał jak dzik czy bawół samotnik
i wstrząsnął ziemią wylał lawę i oceany
przecież można odnieść to wrażenie
że z czasem stał się coraz bardziej roztargniony
że ma coraz częściej te ciche
te gorsze dni
tę gorszą wieczność
misterium
tatku mój
jak bardzo ci wdzięczny jestem
za tych co nie obawiali się nibylandii i z rozkoszą zostawali kochankami polarnych niedźwiedzic
za tych co potrząsnęli sobą ziemią zanim astronomia obnarzyła słońce
za tych co marzyli bez wytchnienia o raju kiedy pośród nich nazwane było tylko piekło
i za tych co w zachwycie kłaniali się nie zwycięzcom a doniosłym klangorom tej ziemi
i za tych co nigdy nie zwątpili że nawet komar ma swoje miejsce pośród twoich ogrodów
jak bardzo ci wdzięczny jestem
za misterium każdego życia
za dalekomorskich łazików – kpiarzy czasu
za cyklopy latarni – świetliki nadziei
za lubieżną krągłość ziemi
za objawienie stworzeń i z grzechów obrzezanie
za dumną kasiopeję nenufary prążkowane skóry tygrysów i wylęknione ciała kochanków
za bezczelność młodości i nadąsany gniew maluczkich
za skrzydła i ramiona które podnosiły z upadku
za rozstajny krzyż który ostrzegał wytrwale gdzie diabeł mówi dobranoc
i za smutek drzew jesiennych nokturn szopena wściekłe oberki zagadki i tajemnice
i dobrą myśl – pocałunek matki – drogowskaz zrozpaczonych i bez wiary
za kij u nogi i plecak pełen klatek czasu
za zmartwychwstanie świtów i krzyk narodzin
za to że jestem
tak rozbity bez granic
że wszystko co miało miejsce
miało miejsce gdzie mieć powinno
noc - sierpień 2011
padre mój
padre mój padre
pamiętasz
pamiętasz to moje pierwsze nieudane ojcostwo
kiedy trzymałem winniczka w słoiku
i nawet nie przyszło mi do głowy że to taka sama klatka jak moja
i kiedy z dziecinnej niezgrabności uciąłem mu szkłem oczy
padre mój padre
a pamiętasz te setki much rozklapione na gorącej ścianie domu dziadków
- bezmyślne rzezie
zupełnie bez żalu z nudy
dla popisu i zręczności
i jeszcze ta ważka na smyczy z cienkiej nici
- osobisty helikopter do nieba
makabryczny landszaft z petęlką nadziei
na końcu której dyndała przecież śmierć
albo wtedy gdy wylałem na siebie sok malinowy
żeby matka myślała że umarłem prawdziwie
padre mój padre
zgrzeszyłem
zgrzeszyłem
ale dopiero wtedy gdy do mnie szepnęła:
nie było cię zanim odszedłeś
nie było cię zanim odszedłeś
gdy bez skrupułów
jak świnię
dorzynałem miłość
poezja
tyyyy pytasz
pytasz kiedy jest jest poezja kiedy
przecież przecież kieeeedy kiedy każde słowo
dźwięk dotyk bóg pocałunek
albo drzewo kamień nawet
są w tym miejscu
w tym miejscu gdzie być powinny
nawet jeśli ich nie ma
pokłon
może nie za życie całe
może nie za czas i śmierć
ale za ten rwetes myśli kiedy serce bije szybciej obok kształtu bliźniaczego
za krew i słońce tak łapczywie połykane przez nienasycone słowiki
i za zmartwychwstanie nadziei w bezkresnej ufności dziecka
za spokojny dym z ogniska
kota – prężnego złodzieja ostatnich promieni
za subtelnie rozłożyste palce drzew – rozkosz dla niebios
za to że nie ja ciebie a ty mnie zdążyłeś odnaleźć
za zachwyt i uwiedzenie
za dotyk
oddaję ci pokłon
ciała
płynę
architekturą żył jak oceanem
są jeszcze takie miejsca których nie dotknęła ludzka stopa
płynę
wzdłuż podzwrotnikowych lasów triasu
monstrualne paprocie kryją wszelkie życie
pozdrawiam ziemskich gigantów
dotykam kropli w której mógł przeglądać się sam stworzyciel
płynę
czy ja już kiedyś byłem
świata częścią
liścia żyłką
a może tą kropelką
prometeusz
a kiedy patrzysz i słuchasz
i świat w całej swej szczodrobliwości
dał ci w spadku raju utraconego
i dłonie obejmne
i nogi włóczykijne
i myśl jak bawół dziką
to masz prawo i obowiązek podziwiać
bo i cud życia
i rwetes sawanny
i ślimak cygan
i mrówka atleta
ale kiedy patrzysz i słuchasz
i świat w swojej szczodrobliwości
dał jednym a innym zabrał nawet to czego nigdy nie mieli
to wtedy pojawia się przypełza z mroku
ta pokusa rozpaczna
dziedzictwo upadku aniołów i ludzi
i kusi
żeby cię przekląć
prośba o łaskawą planetę
dzień był słoneczny królewski
jak kosmiczne obserwatorium w kropli wody
i nic nie zapowiadało wędrówki – do wieczności furtki
choć może właśnie ta katedralność przestrzeni tak jasnej do napowietrzności granic
nic nie zapowiadało wędrówki kiedy nagle na swej drodze napotkał żmiję
dumną wyprężoną jak w odświętną niedzielę
przepasaną miedzianym krawatem
i z tą ohydnie sercowatą głową – paradoksem ciała bez serca
mógł ją obejść mógł
ale przystanął naprzeciw
również uroczyście jakby przeczuwał że msza rozpocznie się zaraz
przystanął dokładnie naprzeciw
ukłonił się
przecież oswajał się z tym spotkaniem nazbyt długo
ociągał się na tyle długo
że zdążył oswoić i kwiat i zwierzę i skałę
prócz człowieka
ukląkł więc jak do podniesienia
i podał jej dłoń
prosząc o stan łaski
zapomnienie ziemi
dobosz
a na miłości tarabaniłeś jak na bębnie
kiedy kuliła pod tobą mokre od śliny plecy
kiedy podnosząc oczy z łkaniem szeptała:
„tylko ja tylko ja nie jestem w tobie zwierzęciem”
kiedy rodziła w bólu kolejnego bękatra twych łaknień
a ty zdyszany z grubiańskim uśmiechem
rwałeś przezroczystą skórę nadziei i zakochań
kiedy trąbiłeś wkoło:
„stańcie się stańcie się wszyscy prawdziwi w miłości”
a sam byłeś tylko
emaliowanym ptakiem
cieniem bez pana
błaznem w koronie
królem zwątpień
i nawet nigdy nie wiedziałeś czy jesteś
nawet nigdy nie wiedziałeś czy jesteś
dodo
i tak naprawdę to jestem
jestem
choć zawsze już byłem
wielkim wędrownym ptakiem
wielkim wędrownym ptakiem
tylko w chwili poczęcia
tylko w chwili poczęcia
jakiś skurwiel podciął mi skrzydła
i tak naprawdę to jestem
jestem
choć zawsze już byłem
dead as a dodo
dead as a dodo
czuję
lubię gdy psy nocą wyją
jak liście skowyczą jesienią
lubię gdy wstaje słońce
jak suka do spragnionych szczeniąt
lubię siebie gdy łaknę
gdy we mnie coś jęczy i wyje
ja wiem wtedy że jestem
że jeszcze czuję
nie byłem
łajdaczka
i znowu poszła na ten swój cholerny spacer w chmurach
niby jej nie ma niby nie było niby nie widać
ale wiadomo że ciągle gdzieś łazi
niby raz rośnie i masz czego zapragniesz i ty i ona
a innym razem schodzi w pięty i razem z tobą leży na dnie
taka już ona jest – ta suka
czasem nawet z diabłem w jednym rzędzie
a czasem gra gdzieś po polach requiem na ramieniu jakiegoś biedaka
szlaja się po ludziach i dupę zawraca
albo wyłazi znowu z kogoś i szuka
pokrewnej miłości
kompatybilnego genotypu bez kopyt i obstrukcji
brata - łaty
takiej samej zagubionej pijanej romantyczki – szczęśliwej łajdaczki
powinno się ją zamknąć w dębowej szafie – trumnie na zachwyty i jęki
razem z wolą i jęzorem które też trzeba trzymać wiecznie za mordę
i jeszcze przebić osinowym kołkiem
ale mówią że to i tak nic nie da
że nieśmiertelna
tylko najpierw trzeba ją znaleźć
tylko najpierw trzeba ją znaleźć
tę łajduskę
tę duszę
mrok
jest coś pociągającego w nocy
chciałoby się przejść na drugą stronę
bez słońca
bez boga
bez sądu
wleźć z buciorami w koronę ud
połknąć mrok jak łechtaczkę
rozdwoić językiem rozkosz
wetrzeć ją w siebie
zniknąć
jak rzeźnik w mięsie
***
palę papierosa
i oczy czerwone
usta na popiół
i zmierzchy jak płomień
snów mapy
nóż w niebie
palę fotografie
palę mnie
i ciebie
Yhmmm...
- Pękły mi wszystkie nerwy...
i mięśnie panie doktorze...
- Yhmmm... yhmmm... Niemożliwe... A co się stało?
- Biegłem, a nawet uciekałem...
-Yhmmm... A przed czym to pan tak uciekał?
- Przed światem panie doktorze... przed światem...
- Yhmmm... yhmmm... A to miały prawo, miały prawo...
Maść panu przepiszę...
z demonami spacer
machają bosymi rękami
uwieszone jak nietoperze
skręcają z żył grube warkocze
i zaciskają noce
na szyi
cortes
gdybym tylko mógł
pewnie przepłynąłbym cały świat i kosmos nawet
rozprułbym łbem kontynenty gwiazdozbiory języki i plemiona
rozprułbym słoneczne żyły galaktyk
wciągnąłbym nosem jak narkotyk ścieżkę mlecznej drogi
pewnie odkryłbym nowe lądy gwiazdy i stworzenie
kosmiczny cortes – bezcielesny włóczykij - chciwiec i nienasyceniec
pewnie rozbiłbym statek na jakiejś bezludnej wyspie – nieludzkiej gwieździe
nazwałbym ją - solus ipse
albo pies – też na własną cześć
pewnie bym zmyślił jakiegoś zagubionego biedaka – niepiśmiennego żuczka niedoli
którego mógłbym obłaskawić dla którego byłbym ogniem bogiem i słońcem
pewnie mógłbym przepłynąć cały świat w sobie i wokół
wiosłując jak rzeźnickim nożem przez prawdę przyjaźń i poświęcenie
gdybym tylko mógł
gdybym tylko potrafił
jeśliby w ogóle to było możliwe
gdybym tylko znalazł
siebie