KANIBAL POD OLIMPEM

 

mosty

 

 

 

czy można zakrzywić czas

chwycić za ogon mlecznej drogi

jak szal owinąć wzdłuż zmęczonej głowy

i dzikie zwierzę ujarzmić poskromić

zachłysnąć się piersią pełną

i powrócić - ale nie uciec

w jasną księżyca noc - ale nie w ciemność

i żeby mosty pod gwiazdami gdzieś były

choć pochmurne ścieżki polne

i żebyś wróciła

 

 

 

ocean

 

 

 

chciałbym napisać na twojej skórze wiersz

żebyś wypięła brzuch jak głodująca afryka

wepchnąć czarny tusz między linie szorstkiego języka

i mazać te spektakularne frazy

zostawić daleko za sobą

i czas głupi i ślepego boga

i siebie wzdłuż pępka schować

 tak jak się chowa za pazuchą

ocean zakazany

 

 

 

 

luty 2015

 

turkusy

 

czy można usłyszeć tej samej myśli tętno

co zobaczysz gdy w oczy dziko wbijesz palce

znów tylko ciemność

a może choć iskierkę w mroku

i do starej baśni furtkę

czułe kochanków powroty

z jabłek rajskich berło złote

i boga

który psoci jak dziecko

palcem łaski łechta ciszę

a ta ze świateł rozlewa ocean

i topi smutek

w zimnym turkusie

oczu twoich

 

rzeka

 

 

jestem jak rzeka która łaknie

tak wielkich aż mrocznych przestrzeni

wciąż wściekła i głodna nowych stworzeń sztormu bryz ciepłych dzikich księżyca pełni

długie szyje morskich potworów nawołują me serce które jednak nie chce odejść

bez świętych ogni ostatniej wieczerzy i sędziwych archaniołów   

drzewa szeptają na mych zakrętach że popadam w obłęd

i kiedy dłonie unoszę po owoc przeklinają mnie ze strachu i kulą pod siebie gałęzie

nawet niebo nabrało barwy ostrej satyny i jest jak noże tysięcy morderców

 

tak daleki ocean spokojny

 

kiedy nie ma cię obok

 
 
 
 
 
 
zazdrość

 

 

 

na suknach szkarłatnych wiją się kochankowie

ladaczne członki prostują

prężą swe uda i dłonie

na szkarłatnych suknach modlą się do bogów bogowie

o zmartwychwstanie

w grzesznym ciele

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 


 

ciało

 

czuję tylko ciebie

 

dzień i noc jedno

dzień i noc jedno

 

i nożyce - nogi

tną mnie po kawałku  

 

i cyrkle - usta

mierzą od stóp do głowy

 

i warkocze - ramiona

próbują się w mroku

 

jak zwierzęta zmierzch liżą

krok po kroku

 

tak drążymy siebie

 

dzień i noc jedno

dzień i noc jedno

 

czuję tylko ciebie

 

 

 

 

 

 

 

dezerter

 

 

kiedy widzę twój płaski brzuch z trampoliną gładkich mięśni

ze skórą napiętą jak nerwy przypadkowych zbrodniarzy

łaknę wpaść w ten miękki lej otulinę dla języka i ust

i stanąć tylko na twego świata straży

zanurzyć się pępkiem otulić

i poddać bez walki

 

 

 

 

 

 

 

fidiasz

 

 

chciałbym wyrzeźbić ciebie zupełnie od nowa

nie dlatego żeby ciało twoje nie było doskonałe

ale żeby dzień w dzień między moimi palcami

przepływały te rozkoszne nerwy ciepłych tętnic

strużki figlarnego potu

gładzie ekstatycznych uniesień

niefrasobliwość oddechów

 

ty

 

 

niby maj a taki ponury...

2012

 

 

 

 

 

 

 

 

 

gdzie zaczyna się tęcza

 

 

 

 

więc gdzie zaczyna się tęcza

 

czy w oczach dziecka które pamiętają jeszcze boga

albo w popiołach z gwiazd i w drżeniu niespokojnego świerszcza

a może tylko w dobrych myślach i w sercach które łączą serca

 

więc gdzie zaczyna się tęcza

 

w o tobie snach

w twoich rękach

 

w gardle które łka

 

byś przyszła

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

głód

 

mógłbym klęczeć przed tobą przez wieczność

żebyś tylko pozwoliła się dotknąć

gapić się w sploty warkocza

w ich pętli jak w śmierci dygotać

ustom zazdrościć języka

nie jeść nie spać nie śnić

tylko dławić się tobą

tylko ciebie połykać

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

grzech pierworodny

 

 

 

jestem sokiem z twojego ciała

jestem ciałem z twojego ciała

jestem snem pierwszego ogrodu

kwiatem i owocem

łaknieniem

 jestem

 

i kołyszę biodrami

 

 

 

 

 

 

 

 

 

heroina

 

 

 

przypominasz mi tak wyraźnie dzikie twarze natury

żylastą architekturę rzek

giętkość nabrzmiałych słońcem antylop

z idealną smukłością ciała po której z takim mozołem wspinam wzrok

kojarzę tylko zaśnieżony olimp

nie dlatego żebyś była tak niedostępna czy zimna

ale tak narkotycznie piękna

nieludzko boska

 

 

 

 

 

 

 

 

jaśmin

 

 

jak księżyc

                            takie pełne

                                                           i jasne

 

 

ciało jest ciałem

dotyk dotykiem

smak smakiem

 

                                                bóg

 

                                                        siedzi na gałęzi

                                                                                

                                                                                jak dziecko mruga

rozrósł się kosmiczny błękit

 

                                               w twoich udach

 

 

 

                                                                                  i pachnie jaśminem

 

 

 

 

 

 

 

 

 

kanibal pod olimpem

 

 

 

mam w sobie coś z kanibala

kiedy staję przed twoim olimpem

kiedy czekam zdyszany na święte profanum ciała

mam w sobie coś ze świętokradcy

kiedy połykam obnażone członki

kiedy dławię się skórą językiem i potem

mam w sobie coś ze zwierzęcia

kiedy oddaję soki i stygnie moja grdyka wyprężona

kiedy zasypiam i boję się budzić ponownie

pożerać cię od nowa na pamiątkę

drżącą komunię

 

 

 

 

 

 

 

 

 

każdy dzień – heban

 

 

 

jestem zmęczony i nie czuję się świetnie

tęsknię za tobą

jestem zmęczony i nie czuję się świetnie

tęsknię za tobą

bebechy wylazły jak z kanału pacierz

tęsknię za tobą

jak z nosa krew ciągnę słowo za słowem

pada deszcz pada śnieg

tęsknię za tobą

 

jak za bogiem

 

 

 

 

 

 

 

 

 

kiedyś zaśniemy razem

 

 

kiedyś zaproszę cię na czas w pękatych kieliszkach

jak na najlepsze bogów wino

albo jak na całowanie cieni

i do dna do dna wypijemy wszystko

 

i tacy zupełnie pijani wynajmiemy na obłoku pokoik

z oknem na rozpustne anioły

z dachem na którym siada nocą księżyc

i zagrzeszymy w niebie święto

 

i tacy zupełnie pijani wejdziemy tak cicho tak cicho

jak w półmrok wchodzą zwierzęta

jak słońce wchodzi w czarną ziemię

ty w moje

ja w twoje

 

o wszystkim

o wszystkim zapomnienie

 

 

 

 

 

 

 

 

kokietka

 

 

 

doprowadzasz mnie do szału

kiedy stoisz z tym swoim słońcem w tle

niby od niechcenia przesłaniasz sobą całą ziemię

kpisz ze mnie kiedy błagam i klęczę

łasisz się

o mój oddech wycierasz

i znikasz

jak nóż w żywym mięsie

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

kwiaty

 

 

o jakże dobrze byłoby w nich żyć i umierać

nie powinnaś ich chować przed światem

to bezduszne grzeszne i okrutne

ukrywać je w czeluściach kieszeni czy za miękką linią krzyża

nawet kiedy z taką gracją kłamiesz powinnaś pozwolić im na tę kokieteryjną otwartość

zakląć je w pogańskim drzewie szlachetnym kamieniu w klatkach wolnych fotografii

i wciąż przykrywać nimi usta jak egzotycznym wachlarzem – motylem lasów równikowych

i bez końca ziewać i ziewać

zawijać je tak od niechcenia wokół ptasiej szyi

ciągnąć wysoko wysoko w bezdech słońca

igrać z cieniem tańczyć kankana w dumnych oratoriach obłoków

pozwalać je całować tylko ptakom miniowej rosie wilgotnym pyskom poezji tej ziemi

a kiedy przyjdzie twoja zima niech zamarzną na wieki

niech zetnie je arktyczny lodowiec

niech ocali dla lepszej ludzkości

utrwali fantastyczny probierz misterium dotyku matrycę piękna

o jakże dobrze byłoby w nich żyć i umierać

 

jak kwiaty twoje dłonie  

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

ariadna i tezeusz

 

uwielbiam szukać ciebie

gdy zszywasz nas oboje włosami

 

uwielbiam szukać ciebie

kiedy łamiesz ud ciepłych kołami

 

uwielbiam szukać ciebie kiedy bezczelnie znaczysz mnie sobą

i jak tezeusz snuję się wzdłuż papilarnych labiryntów twego ciała

 

uwielbiam szukać ciebie i jak zaprzedaniec wierzę bez granic

gdy dumnie prężysz grzbiet i usta

i w bezwstydnej nagości każesz powtarzać

 

nie mam i nie będę miał 

bogów przed tobą

 

nie mam i nie będę miał 

bogów przed tobą

 

 

 

 

 

 

 

 

 

noc bezwstydna

 

 

 

padre mój

padre

tatku

 

jak bardzo ci wdzięczny jestem

za tę noc czarną jak heban

 

za tę noc która tak wierci serce

świerszczami i mleczną drogą

mięsistym spoconym czerwcem

 

za tę noc

pełną języków

dotyku

 

i światła

 

 

 

 

 

 

 

 

 

ocean

 

 

200 gramów miodowego koniaku

pod rajskie śliwki garbatego ogrodu

– swoiste emploi zdziczałych filozofów kier

i nerwy rozkraczone beztrosko po morzu znów spokojnych wspomnień

czasem tylko jakieś tam kłucie bezmyślnego nieboraka

który zabrał nam ołowiane kredki

albo pszczoła w kompocie – przestrogi matki – egida jakże drżącej heroiny

 

200 gramów miodowego koniaku

pod rajskie śliwki garbatego ogrodu

i kołyska pamięci

streaptease lalek

patos wizerunków anielskich – rozpacz piety

wędrówki w zakamarki domorosłych wymądrzeń

dwa zdechłe winniczki na parapecie

leniwy kot na progu chłodnej sieni

3 miesięczny zarodek w formalinie

ale zawsze słońce

choćby noc

 

i zawsze ty

 

ale skąd tam ty

jeśli nawet ja byłem ledwie cieniem

 

200 gramów miodowego koniaku

pod rajskie ogrody

 

ocean

 

ty

 

 

 

październik 2011

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

przez dziurkę

 

 

 

uwielbiam gapić się w ciebie

podglądać natrętnie ukradkiem

przez maleńką dziurkę w pamięci

przypominać sobie nas dwoje

tak nagich bezwstydnych a świętych

tak beznadziejnie zakochanych

w  młodości

 

 

 

 

 

 

 

 

 

parley

 

 

tak tęsknię za śliną i z tamtych nocy potem

za sokiem lepkim z mlecznych ciepłych piersi

za klatką ciał w których kryłem fotografie wspomnień

jak parley dla czasu i śmierci

życia świadectwo

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

uczta barbarzyńska

 

 

obrałem cię ze skóry jak z kości

wylizałem do błysku drobne ciało

kanibal ma sztućce z ust i ramion

drżą mięśnie jak śnieżne pantery 

uda tną grdykę i przegryzają rozkosz

ślinę przełyka z zazdrości nieboskłon

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

***

 

 

tak ty wchodzisz

miękko

jak się dziewcząt grzbiety prężą

jak język wchodzi w ciało

jak szept nocą w ciszę

jak kwiat budzi się świtem

tak ty wchodzisz

miękko

we mnie

światło

w ciemność

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

turysta

 

 

spaceruję brzegiem

 

wzdłuż muszli

 

miękko zapadam się w soki

 

smakuję bezsenność

 

 

na dwóch wyspach – łupieżcach rozkoszy

 

leżę

 

embrion

 

 

 

spaceruję brzegiem

 

wzdłuż ciebie

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

wasal

 

 

a gdybym cię tak rozpiął

jak co dzień rozpina się na grzechu boga

żeby cię bezkarnie dotknąć

ciało na ciele ukrzyżować

wzdłuż ramion złożyć objęcie

wzdłuż języka drżenie

na wyprężonej grdyce chrzęst

i zęby wbić na pamiątkę

na włóczni podać żywe serce

dla majestatu bijący pokłon

gąbkę nasyconą krzykiem

 

 

 

 

 

 

 

 

 

peeping tom

 

 

podglądałem cię dzisiaj

podpatrywałem ciebie

 

bezwstydna ladacznico

cudzołożyłaś z niebem

 

jęczał na tobie ten kaleka bez dłoni

lubieżnik wiatr – bezkarny swawolnik

 

nawet o niego byłem zazdrosny

nawet jego wyzwałem – ślepy don kichote

 

z kłębka twych włosów w tajemnicy przed bogiem

pletę sobie pętlę – bez żalu

zadyndam ja na tobie

jak nad światem anioł śmierci

 

tak łaknę ciebie choć raz dotknąć

tak dziko

jak świt ciszę przewiercić

 

 

 

 

 

 

 

 

 

pętla

 

 

 

 

 

chciałbym pociągnąć cię za włosy

ale nie tak banalnie jak robią to z przekory dzieci

nie tak bez gracji jak diabli ciągną złą duszę

ale tak łapczywie jak dobre serce ciągnie serce kruche

tak natrętnie jak księżyc ciągnie ku czarnej ziemi

 

chciałbym chwycić gęsty warkocz w obie pięści

i pociągnąć tak dziko ku sobie

wokół własnej szyi okręcić

i szepnąć:

jeśli zechcesz kiedyś odejść

to tylko teraz odejdź

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

przebudzenie

 

 

 

i te oczy masz takie uśpione

jak pisklęta co kunom się przyśnią

jakby świt chciały zbudzić dotykiem

warg najczulszych spoconą wiśnią

 

 

i te oczy masz takie pijane

jak dwie dłonie potyczką zlęknione

jak ucieczka w podłogę ze wstydu

lecz w zachwycie rzęs ciężkich zasłonie

 

 

i te oczy tak senne pijane

pełzną po mnie wzdłuż grdyki i ramion

i ja pełznę – niegodzien zachwytu

i ja piję – do dna

i zasypiam

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

żeglarz

 

 

ułożę się w tobie

jak do snu o wieczności

jak w bezpiecznej przystani układają się zmęczeni żeglarze

 

ułożę się w tobie

jak do snu o wieczności

jak układa się ku ustom języka miękki żagiel

 

ułożę się tak miękko

jak ciepła bryza na piachu białej plaży

jak albatros w zenicie  

jak sen w bożej głowie

 

ułożę się

zwinę

odpłynę

ja

w tobie   

 

 

 

 

 

 

 

 

 

żebro

 

od pępka do szyi

wzdłuż żeber

 

rozkosz się wije

 

grdyki jabłko nadgryza

bezwstydnie

 

do raju jak po drabinie

pełznie nagość

 

pierwszy szczebel

jedno żebro

drugi szczebel

drugie żebro

 

święte ciało

 

z kości święto

 

 

 

 

 

 

 

 

 

spacer

 

 

 

i ten strach tak głupi i goły

jak ze wspomnień zawrót głowy

i nadzieja na zmartwychwstanie

na ciało bez zmierzchu

świtów taniec

 

na spacer polną drogą

 

w letnim słońcu

 

wzdłuż rzeki

 

z tobą